Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nowy dziedzic objął cały klucz z wyjątkiem żwirskiego dworu.
— Który wtedy oczywiście nie uchodził jeszcze za zaklęty? poderwał Katilina.
— Ej gdzietam panie — odezwał się Girgilewicz — zawsze w nim jakiś djabeł dokazywał. Jeszcze za życia starościca zaczęły się różne nocne w nim brewerje. Mówiono, że nieboszczyk starosta wykrzykuje swoje wieczne niepozwalam! protestuję! i rąbie zdrajców w postaci stołu dębowego, taj tylko.
— Ale to były tylko luźne gadaniny mości dobrodzieju — zaczął na nowo mandatarjusz.
— A terazże jest w tem co innego? — zapytał skwapliwie Katilina.
Pan mandatarjusz wzruszył ramionami, podciągnął brwi aż pod samą niemal czuprynę, i rzekł zniżonym cokolwiek głosem:
— Gdybym nie był filozofem z przekonania, sambym uwierzył we wszystko, co mówią ludzie.
Katilina parsknął śmiechem, Girgilewicz przeżegnał się i splunął.
— Nie ma się tu czego śmiać — upominał z powagą.
— Powiedzcież mi tedy z łaski swojej, czem właściwie straszy ten dwór zaklęty?...
— Główna rzecz, że starościc chodzi w nim po śmierci, tak przynajmniej lud utrzymuje.
— I tak jest w samej rzeczy, taj tylko.
— Z tegom się jeszcze nie wiele dowiedział — ozwał się Katilina.
Mandatarjusz potarł czuprynę.