Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wet nie było śladów. Bujny zarost trawy zielenił się wszędzie.
W ogóle też wyglądał cały ogród strasznie opuszczony i spustoszony. Najpiękniejsze drzewa owoce w dzikie powystrzelały konary, rzadsze krzewy pokoszlawiały do niepoznania, a najszlachetniejsze kwiaty wyrodziły się zupełnie, przygłuszone dzikim chwastem i bodiakami.
Juljusz nie szedł ku dworowi, ale skręcił wprost w głąb ogrodu.
Mimo całego swego zaniedbania i opustoszenia, ogród zaklętego dworu bardzo uroczą nastręczał — przechadzkę.
Każda ulica, każda grządka, każde drzewo przypominały w nim dawny smak i dawne czasy.
Cieniste szpalery labiryntowanemi zakrętami wiły się do koła, a tu i owdzie wpadały w szerokie altany z stuletnich lip i modrzewiów, lub nagle w kilkanaście drobnych, agrestem wysadzanych rozbiegały się ścieżek. Pogarbione i pożłobione w pniach drzewa owocowe, zdawały się z jakimś melancholijnym smutkiem potrząsać bezpłodnemi gałęziami, jakby czuły swe dzisiejsze opuszczenie.
Juljusz przypominał sobie, że według opowiadania dawnych sług dworskich, rozlewał się w zatyle ogrodu szeroki staw z małą wysepką po środku, na której nieboszczyk starościc najchętniej swe tajne z kwestarzem odbywał konferencje.
Jakby jakiemś niewiadomem owładnięty przeczuciem,