Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mandatarjusz cmoknął językiem.
— Do zaklętego dworu! Hoho! coś nowego się święci! — dalibóg święci!
— Żeby go też można podejrzeć bliżej — szepnął.
Po chwili pokiwał głową, łypnął oczyma i mruknął
przez zęby:
— Fiufiu! pan komisarz Schnoferl!
Ale w tym momencie zadrżał cały, bo znowu raźny za plecyma ozwał się tętęnt.
Obejrzał się coprędzej. Przed nim stał Katilina na zdyszanym i spienionym koniu.
— Nie widziałeś pan w tej chwili Juljuszu? — zawołał pan Damazy Czorgut nieodpowiadając nawet na uniżony ukłon mandatarjusza.
— Właśnie co znikł w lipowej ulicy — odpowiedział skwapliwie pan Gągolewski.
Katilina skoczył z konia.
— Dobrze — mruknął przez zęby. — Mój mości Gągolewski — zawołał głośno, zciągając na dół uzdę — bądź łaskaw weź konia mego do siebie, ja pójdę piechotą.
I w tejże samej chwili nie troszcząc się bynajmniej o odpowiedź, rzucił tak zręcznie uzdę ku mandatarjuszowi, że jak stryczek zawisła mu na szyi. Sam zaś co tchu popędził ku lipowej ulicy.
Nieprzygotowany na tak zaszczytne zlecenie mandatarjusz, rozdziawił nielitościwie gębę, wybałuszył oczy i stał niemy i nie ruchomy, z uzdą na szyi jak osioł pochwycony na arkan wśród stepu.