Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   116   —

herbatę i ryby, a sam powiódł tymczasem przewodników na oznaczone miejsce.
Tam, przy zbiegowisku wszystkich prawie wygnańców z wioski, fundament budynku według planu wykreślił i oznaczył. Zastukały siekiery, potoczyły się z łoskotem belki z wozów na oczyszczony ze śniegu plac.
Popłynęły stuki i głosy wraz ze mgłą zamarzłem korytem rzeki wdół, aż do morza. W ciągu dnia odwiedziło budowlę niemal pół miasteczka. Pod wieczór przyjechały nawet naczelnikowa i naczelnikówna w sobolich szubkach, w bobrowych kołpakach i długo stały, rozmawiając z Beniowskim, poskrzypując pięknem obuwiem na śniegu; rozglądały się wkoło i dziwowały piękności wybranego miejsca.
— Przestronno, — widać daleko, nawet ładnie! Jeno dziko: śnieżysko, śnieżysko i las wokoło — mówiła pani Niłowowa. — Zawsze weselej, niż u nas, mamusiu, gdzie wszędzie sterczą te obrzydłe dyle forteczne! — wstawiła Nastka.
— Ładnie to tu będzie dopiero na wiosnę, kiedy lody pękną, skruszeją i popłyną. Poruszy się wtedy wszystko, żywe i wolne! — zauważył Beniowski.
— O, latem tu ładnie!... Jakie tu kwiaty! I nad morze równie przyjemne są wycieczki... Cóż, kiedy lato krótkie!... Nie tak, jak w tych krajach, o których pan opowiada! — westchnęła Nastka.