Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 337 —

całunki i niby przygarnięcia rąk umiłowanych, oczy poruszeń i niewinnego dzieciństwa zarazem.
Wstrząsnął się gwałtownie i, jakby się broniąc przed czarami, zaczął ostro wymawiać wszystkie jej grzechy, wszystkie, jakie mu była powiedziała matka. Piła każde słowo, nie spuszczając z niego oczów, ale mało wiele poredziła wymiarkować, wiedziała bowiem tylko jedno, że oto siedzi przed nią ten ponad wszystko wybrany, że se cosik gaworzy, że oczy mu się jarzą, a ona klęczy se przed nim, kieby przed tym świątkiem i modli się niezgłębioną wiarą miłowania.
— Powiedz, Jaguś, że to wszystko nieprawda? powiedz! — nalegał prosząco.
— Nieprawda! Nieprawda! — przytwierdziła z taką szczerością, że uwierzył odrazu, uwierzyć musiał, a ona sparła się piersiami o jego kolana i, zatonąwszy mu w oczach, wyznawała się cichuśko ze swego miłowania... Jakby na świętej spowiedzi, otwarła przed nim duszę naścieżaj, rzuciła mu ją pod nogi kiej zbłąkaną ptaszkę i modlitewną, gorącą prośbą dawała się wszystka na jego zmiłowanie i na jego wolę i niewolę.
Jasio rozdygotał się, kiej listek wstrząsany gwałtowną nawałnicą, chciał ją odepchnąć i uciekać, ale jeno szeptał omdlałym, nieprzytomnym głosem:
— Cicho, Jaguś, tak nie można, grzech, cicho!
Aż umilkła, całkiem wyzbyta ze sił, milczeli już oboje, unikając swoich oczów, a wraz cisnąc się do siebie tak zbliska, że słyszeli bicie serc własnych i ciche, palące dychania, było im strasznie dobrze i radośnie, obojgu łzy spływały po zbladłych twarzach, obojgu