Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 336 —

— Jagusia! — zawołał lękliwie.
Pobladła na płótno i stanęła kiej wryta, zaledwie już wierząc własnym oczom, tchu jej brakło i ścisnęło pod piersiami, ale patrzała w niego kieby w to cudne zwidzenie, a słodki prześmiech zatlił się na sponsowiałych znagła wargach, rozmigotał się płomieniami i wybuchnął kiej słońce.
Jasiowi również rozjarzyły się oczy i miody zalały serce, nie dał se jednak folgi, milczał, a jeno przysiadł na zagonie i patrzał w nią z dziwną lubością.
— Bojałam się, co pana Jasia już nigdy nie obaczę...
Kieby pachnący wiater zawiał z łąk i uderzył w niego, jaże pochylił głowę, tak mu ten głos rozdzwaniał się w duszy prawie niepojętą szczęśliwością.
— A przed Kłębami, wczoraj, to pan Jasio ani spojrzał...
Stojała przed nim spłoniona, kieby ten kierz różany, kieby ten jabłoniowy kwiat, mdlejący w skwarze tęsknicy, śliczności pełna i zgoła jakiemuś cudowi podobna.
— A to dziw mi serce nie pękło! A to dziw me rozum nie odszedł.
Łzy błysnęły u jej rzęs, przysłaniając niby diamentami modre nieba oczów.
— Jagusia! — wyrwało mu się kajś z pod samego serca.
Przyklękła w bróździe i, cisnąc mu się do kolan, wpierała w niego oczy, przepaści ogniste, oczy modre jak niebo i jak niebo niezgłębione, oczy upojne niby