Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 288 —

— Podlaski folwarek kupują, czy co?
— Już we święta powiadali, co dziedzic ogląda się za kupcami.
— Ale niech ręka Boska broni od miemieckich somsiadów!
Poniechali rozważań, bo skończyło się nabożeństwo i ksiądz wsiadał na bryczkę wraz z organistami.
Naród się rozbił na kupy i zwolna pociągnął do wsi, rozwlekli się po drodze, to miedzami szli gęsiego, jak ta komu bliżej było do chałupy.
Słońce już zaszło i mroczało nad ziemiami, na zielonkawem zaś niebie rozżarzały się zorze ogniste. Z łąk za młynem ruszały się białe opary, rozwłócząc kieby przędzę na wszystkie niziny. W cichości, jaką się przyodziewał świat, jeno bociek klekotał gdziesik rozgłośnie.
Bo nawet głosy ludzkie pogasły i cała procesja wsiąkała zwolna w pola, że jeno gdzie niegdzie czerwieniał wełniak, lebo białe kapoty mgliły się w zapadających, modrawych cieniach.
A pokrótce wieś jęła się napełniać i rozbrzmiewać, bo już wszystkiemi stronami a gwarnie walili, każden zaś chłop krzyżem świętym witał dawno niewidziane progi, a niejeden na ziem rymnął przed obrazami, na głos rycząc ze szczęścia.
Ponowiły się witania, a babie i dziecińskie jazgoty, a opowiadania, przerywane wybuchami gorących całunków i śmiechów.
Kobiety, rozognione i jakby oszalałe z wrzasku, jęły usadzać swoich nieboraków przed michami, podtykając im jadło i niewoląc ze wszystkiego serca.