Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 281 —

dzieuchy i chłopaki nie wstrzymały długo, bo naraz chlasnęły z kupy, kiej woda z cebra wstrząśniętego, i mimo wołań, pognały naprzełaj do drogi, jaże im łysty bielały.
Procesja rychło dosięgła krzyża Borynów, za którym tuż zaraz był kopiec, na skraju ziem lipeckich i dworskiego boru.
Chłopy już tam stojały kupą w cieniu brzóz wielgachnych, stróżujących przy krzyżu; zdala już odkrywali głowy i oczom kobiet pokazały się lube twarze mężów, ojców, braci a synów utęsknionych, twarze pochudłe, wymizerowane a pełne radości, pełne uśmiechów szczęścia.
— Płoszki! Sikory! Mateusz! Kłąb! i Gulbas! i stary Grzela! i Filip! Mizeraki kochane! Biedota! Jezus Marja, Matko Przenajświętsza! — rwały się wołania i pokrzyki a szepty gorące i już oczy gorzały radością, już się ręce wyciągały, już tłumione płacze kwiliły i krzyk nabrzmiewał w gardzielach, już ponosiło wszystkich, ale ksiądz jednem gromkiem słowem powstrzymał i uciszył naród, a dowiódłszy pod krzyż, czytał spokojnie modlitwę „od ognia“; jeno czytał wolno, bo niechcący a cięgiem obzierał się na strony i poczciwemi oczyma chodził po twarzach wynędzniałych.
Wszyscy też przyklęknęli w półkole i wraz z żarliwą i dziękczynną modlitwą łzy płynęły z oczu, uwieszonych na Chrystusie przybitym. Dopiero kiej zakończył i wodą skropił głowy, chylące się do ziemi, zdjął rogatą czapeczkę i wesoło a na cały głos huknął: