Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zajdź z drugiej strony — wiśniowo-krwiste. Te barwy jaskrawo odbijają od całego oblicza domu, ogorzałego i zczerniałego jak twarz podróżnika po miesiącu drogi na słońcu i wichrze, a czarność tę podnosi przeciwieństwo z niebieskawym śniegiem, który okrył i zasypał wszystko, prócz tej ciemnej ściany domostwa. Ech, cudnie sobie mieszka ten Gładczan; siedzimy na przyzbie w słonku, które przygrzewa jak latem, a w tem gorącu śnieg, zima, szadź, cisza, wydaje się czemś czarodziejskiem, bo utraciło główną cechę — zimno. Leży śnieg, ale wszystko jedno jakby to była mąka. Powiedziesz okiem przed sobą — stoi łańcuch szczytów i turni, niebieskawo-białych jak z cukru: na wschodzie cudna grupa Murania i Hawrania; z za ciemnego regla wyziera Kołowy, Jagnięcy, dalej masa dzika Baranich Rogów i jak migdał szczyt Łomnicy — a potem grzbiet, długiej monotonnej Koszystej — i nieprzeliczony szereg zębów, turni, karbów i wyskoków — aż do Giewontu, który stąd wygląda wielki i potężny, potem kopulasta, gładka czuba Czerwonego Wirchu