Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tek, wozów, paliwa i wszelakiego sprzętu; studnia pod daszkiem, do niej przedeptana ścieżka, a na niej kulka do wyciągania wiadra. Sama chałupa na wysokiem podmurowaniu, zwrócona ku słońcu, na południe. Dziesiątki, dziesiątki lat oblewały te ściany promienie słońca, zimą i latem, zazierały ciekawie przy wschodzie, skoro tylko trysnęły z za grzbietu Koszystej, żegły o południu, dopalały przy zachodzie; a rezultat tej niewidzialnej pracy — to ukolorowanie tego ludzkiego gniazda. Okienne słupce i oddrzwia jaśnieją jakąś rudawo-pomarańczową, złotawą barwą, tak niezwykłą, że nie zdaje się naturalną lecz olejną. Wszystkie półcylindryczne płazy z pod spodu wiśniowe, krwiste, na wierzchu ciemnawe. Na przekrojach, w węgłach, każdy słój jak węglowa, antracytowa linia, narysowana kredką, czarną jak sadza, aż w granat przechodzącą, a linia od linii oddzielone jasnym rowkiem. A wszystko rozpatrywane zblizka mieni się jak aksamit, jak płatki kwiatków, i rysuje jak w doświadczeniach Newtona; dopiero w jednym kierunku drewno jest siarczysto-złote,