Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hans Alienus zwrócił się ponownie do hali i przekroczył próg. Ciżba kobiet była taka, że z trudnością jeno dotrzeć mógł do maty tancerek, poza którą leżał na czerwonej poduszce Sardanapal. Wonny dym kurzących się mis z ziołami zakłuł go w oczy i nie mógł ukryć złowieszczej radości, jaką wezbrało jego serce.
Stanął przed matą i rzekł:
— Gdyby łoskot bębenków ręcznych nie ogłuszał uszu twych, o królu, usłyszałbyś łoskot wody i huk padających murów. Los twój bliski jest ziszczenia.
Sardanapal skurczył się. Pogłębione zmarszczki jego kobiecej twarzy zaczerniały wyraźniej, ustał taniec, ale słaby głos króla rozbrzmiał spokojnie i czysto, jakby dawał hasło do wesołego obchodu.
— Niechże idzie zalew! — powiedział. — Niechże przyjdą wrogowie moi. Zwyciężę ich przez to samo, że ich uczynię marnem narzędziem nieśmiertelnego skonu mego. Ninua padnie, ale wola moja, miękki ton głosu mego, barwiczka mej twarzy, fałd mej czerwonej koszuli, wszystko to żyć będzie, gdy ludzie usiądą wokół ogniska i zacznie krążyć od ust do ust biesiadny puhar legendy. W tej naszej walce o piękno daję najstraszliwsze widowisko upadku. Cóż to za dzień jutro? Chcę znać dzień skonu mego.
— Jutro trzydziesta rocznica urodzin moich, — powiedział Hans Alienus — dzień, do końca którego chciałem życie pić pełną piersią. Potem się skończy. Jutro ostatni dzień tygodnia, nazwany imieniem bogini miłości, Istary.
Sardanapal wstał z poduszek, przy tym ruchu wypadł mu z za pasa nóż i spadł na kobierzec, a Hans podniósł go. Ale rzezaniec dotknął jego szaty i szepnął: