Przejdź do zawartości

Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Otóż wiedz, że ta podwójna gra musi ustać. Nie wytrzymam dłużej! Była to jeno zabawka i koniec...
— Tak samo mówiłem zawsze. Ale... wesoła zabawka skończona... nastała sytuacja poważna. Nie wiele mi tedy miałaś do powiedzenia. Proszę, siadajże... Przebacz, że ci nie podałem zaraz mego, jedynego krzesła. Gdybym mógł przewidzieć, że cię tu zobaczę! Rad jestem, że ten dzień nadszedł.
Świece płonęły na stole. Pochylił się, mówiąc to, by dołożyć na kominek polano, gdy zaś spojrzał na nią, zauważył że drgnęła, jakby stąpiwszy bosą nogą na odłamek szkła.
— Cóż ci to?
— Czyś nie widział tej twarzy? — spytała, wskazując okno.
Spojrzał na ciemne, okryte rosą szyby. Stanąwszy na kamiennym cokole domu, można było podnieść głowę do tej wysokości, mimo to jednak przypuszczał, że się myli.
— Pewna niemal byłam... — powiedziała trwożnie, — że mnie będzie śledził. Pilnuje każdego kroku mego. Nie zdradzi niczego, biedak... ale cóż pomyśli sam?
Oboje patrzyli teraz w okno i dostrzegli, że wśród mgły coś się porusza. Hans zobaczył niewyraźny zarys białego czoła i dwu zaspanych, pestkowatych oczu.
Bez namysłu chwycił polano i cisnął je w szybę.
Pękła w trzaski, a do pokoju wionął wilgotny wiew nocy. Ale wokół domu było czarno i cicho.
— Muszę natychmiast wracać! — mruknęła. — Nie, nie odprowadzaj mnie! Wszystko załatwię, jak należy... a teraz...
Nie żegnając go nawet, obróciła się i poszła.