Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Magdą. To miał pilny interes w Grójcu, to musiał wpaść do kogoś z sąsiadów, to poprostu „przejechać“ któregoś konia.
Nie brała mu tego za złe. Teraz, gdy zajęć gospodarskich miał znacznie mniej, nudził się w domu. Początkowo — jak to zawsze u niego — był rozentuzjazmowany, cieszył się niczem sztubak, chodził dumny, na wszystkie strony opowiadał, że żona spodziewa się syna, obmyślał imiona dla przyszłego dziedzica, Magdy nie opuszczał na krok, obcałowując ją raz po raz i obsypując najczulszemi wyrazami.
Tak było, póki mu to nie spowszedniało. Wybierał się wtedy w sąsiedztwo, to na bridge‘a, to poprostu na pogawędkę, gdyż — jak utrzymywał — musiał się całemu światu pochwalić swojem szczęściem.
Magda nie zaniechała swoich zajęć, chociaż pani Aldona gwałtownie ją do tego namawiała. Zresztą była teraz znacznie wolniejsza. Uważała zaś za konieczność osobiste doglądanie wszystkiego. Dość już miała doświadczenia, by każde swe niedopatrzenie umieć obliczyć w sumie tylu a tylu złotych, których wciąż było zamało.
W swobodnych godzinach wychodziła na spacer. Zwykle obchodziła park i sad, zawracała ku stawom i wracała koło folwarku. Tym jednak razem dotarła aż do parkanu i ścieżką między ugorami skierowała się ku odległej prawie o kilometr kotlince, gdzie stał stary drewniany krzyż z zardzewiałą Męką Pańską i z zawieszonym na drzewcu poniżej oszklonym obrazkiem Matki Boskiej Karmiącej.
Nie była religijna i nie miała zamiaru modlić się, ale ot, tak, na wszelki wypadek odmówić pacierz i zostawić pod krzyżem kilka gieorgiń, zerwanych w ogrodzie.