Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gniewoszowa, powoli rozsznurowując powijaki. — Pi, pi! Co za bielizna! Batysty, koronki! Pewnikiem owoc grzechu jakiejś damulki z miasta. Rodzić nie sztuka, ale wychować! — Wszystkie one do siebie podobne, jedna w drugą, kubek w kubek... chłopiec!
Okrzyk końcowy, rezultat starannych oględzin zlał się w komiczny dwugłos z siarczystem zaklęciem pana majstra, który właśnie przekraczał próg świetlicy.
— Szymek! Pan Bóg wysłuchał mnie i dał nam syna, śliczne dziecko! Popatrz ino, stary! Co?
Gniewosz spojrzał na baraszkującego figlarnie na stole nogami malca i chociaż rozeźlony czemś mocno, odrazu rozchmurzył się.
— Niczego, niczego — przyznał i zapytał oczyma.
— Dopiero co znalazłam pod naszym progiem.
— Aha! Podrzuciła jakaś miejska lafirynda. Pański bękart. Ha trudno. Lepszy znajda, niż nic. Boża w tem wola.
I nakreśliwszy nad dzieckiem znak krzyża, ucałował je ostrożnie w czoło, bacząc, by zaś nie zaczepić sumiastemi wąsiskami.