Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

atmosferze wnętrza i dławił jak zmorą. — Milczeli. Każde z nich jakby bało się, by pierwsze wypowiedziane słowo nie stało się krystalizacją ponurej prawdy. Aż kapitan zdecydował się na wyłom:
— No cóż, John, czasy nareszcie dojrzały, co? Niema chyba nad czem dłużej deliberować, Sytuacja jasna.
— Gdybym mógł liczyć na Ngahuego... — bronił resztką sił swej pozycji Gniewosz. — Gdybym mógł...
— Lecz nie możesz. Wiesz o tem doskonale, że nie możesz. To zacofaniec i fanatyk pierwszej wody, „Markiza“ od trzech dni gotowa do odlotu. A zatem dziś w nocy, co?
Gniewosz zapytał spojrzeniem Rumi. — Wyciągnęła ku niemu ręce. Pochwycił je i przycisnął do ust.
— All right, John — rzekł z uznaniem kapitan. — Zaczynasz znów być Europejczykiem.
Rumi objęła tkliwem spojrzeniem piastunkę.
— A ty Wajmuti? Pojedziesz z nami? Strażniczka ognia wieczystego potrząsnęła smutno głową.
— Nie, księżniczko. Moje miejsce przy opuszczonym ołtarzu bogini.