Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz byli wśród nich i trzeźwi. Na widok Czandaury i wodzów zatrzymali się zawstydzeni. Gdzie który poskoczył do najbliższej chaty po włócznię lub tomahawk. Sformował się mały oddział. Król objął osobiście komendę.
— Naprzód! — krzyknął, wywijając nad,
głową swym świeżo ukutym mieczem.
Dotarli do zaatakowanej części osady. Mnóstwo czarnych postaci uwijało się jak djabły, tnąc na prawo i lewo bez miłosierdzia. Jaśni bronili się słabo pijani, zaskoczeni i zdezorganizowani. Tylko garstka przytomnych na umyśle skupiła się dokoła wietnicy i odpierała zacięcie następującego wroga. Spostrzegłszy Czandaurę na czele oddziału, podnieśli okrzyk radości i natarli ze zdwojoną energją. Król znalazł się w osierdziu boju. Z błyskawicą w oku, ze zbróżdżonem od gniewu czołem szerzył dokoła siebie straszliwe spustoszenie. Brzeszczot jego miecza połyskujący krwawo w łunie płonących wigwamów spadał jak piorun na karki, rzeźbił okrutnie piersi i szyję, rozdzierał plecy, jak żądło żmiji zatapiał się w serca. Boków jego pilnowali wiernie wściekły Atahualpa i metodyczny Ngahue. Kapitan klął, aż uszy więdły i nie wypuszczając z ust swej fajeczki, puszczał