Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za mdłe i niezbyt podniecające, dosypywali sobie do puharków od czasu do czasu niby od niechcenia parę szczypt sproszkowanego ziela. Któryś z lepszych obserwatorów zauważył to i nabrał ochoty do tajemniczej ingredjencji. Więc nalał i sobie szklanicę limoniady i przy najbliższej sposobności, gdy jeden z tongalerów sięgnął ręką do woreczka z zielem, poprosił go, by się z nim podzielił. Tamten spojrzał kwaśno, ale ostatecznie spełnił prośbę. Przykład podziałał i niebawem kilkunastu ludzi raczyło się napojem zmieszanym z tongą. Bracia zbieracze zwierzyli się innym pod wielkim sekretem, że Marankagua spotkawszy ich w górach, radził każdemu zaopatrzyć się potajemnie w zapas świętego ziela i zaraz po powrocie zażyć go dowoli z pierwszym lepszym napojem. Gdy mu jeden z nich przedstawiał, że tonga — to przecież ziele święte, przeznaczone wyłącznie dla itonguarów w chwilach wyjątkowych, szaman zaśmiał się szydersko i nazwał to przesądem niegodnym mężów. Po wypiciu dopiero otworzą im się oczy na rzeczy z tamtej strony i będą mądrzy jak bogowie. Rada kusiciela odniosła pożądany skutek. Koło siódmej wieczorem połowa osady bredziła jak w malignie. Krzyki pijanych wojowników miesza-