Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomieścić zaledwie jednego człowieka. Peterson ogarniał niespokojnemi oczyma ponure zwisy skalne.
— Gdyby chcieli nas skrócić o głowę, mogliby to teraz zrobić bez skrupułu. Jesteśmy jak w kleszczach.
Gniewosz milczał. Apatyczne spojrzenia jego biegły przed siebie w szyję parowu, gdzie w słabej poświetłi migały półnagie postacie tubylców.
Tak przeszli linję nadbrzeżnych skał i znaleźli się po tamtej ich strome, we wnętrzu wyspy. Na pierwszym planie rozkładała się teraz osada Itonganów spowita woalami przedwieczornych dymów, w głębi modrzały w mgłach lasy palm, pandanów, drzew chlebowych i eukaliptusów, a w dalszej perspektywie rysował się potężny łańcuch górski ze strzelającym dumnie w błękit dwurożnym szczytem.
— Wulkan — zauważył Peterson. — I to w stanie czynnym.
Kłaczaste zwoje dymu wydobywały się leniwo z krateru i układały w równoległe ławice na jednostajnym błękicie nieba.
Izana zbliżył się do nich i wskazał ręką na szczyt:
— Święta góra, Rotowera. Dom bogini Pele.