Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ukradkiem zaczął obserwować. Przeszła aleję lip, wzdłuż aż do wylotu, zawróciła i znów tym samym, powolnym, choć pełnym dziewczęcego wdzięku krokiem przemierzyła tę samą przestrzeń w kierunku przeciwnym aż do skrzyżowania Leśnej ze ścieżkową.
— Czeka na kawalera — utwierdzał się w swych przypuszczeniach inżynier. — Jakiś niepunktualny niecnota!
Minęła godzina, dwie — panienka nie odchodziła. Twarz jej nie zdradzała ani cienia zdenerwowania. Cicha i smutna przesuwała się jak genjusz żałoby pomiędzy żółkniejącemi już pierzejami drzew. Aż gdy zaczął zapadać zmierzch, zapuściła czarną, gęstą woalkę i powoli odeszła w stronę miasta.
— Nieudała schadzka — określił sytuację Gniewosz. — Lecz prawdę mówiąc, żal mi jej trochę. Ten jej partner — to albo łotr skończony, albo idjota. Tyle godzin dać czekać napróżno dziewczynie.
I rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na willę Krystyny, powlókł się zamyślony w kierunku ścieżkowej.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Uprzedziła go nawet. Gdy przyszedł na Leśną, już ją zastał po przeciwległej stronie ulicy.