Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W takiej oto złej minucie brat Jan ze skowyczeniem rozpaczy do jego burty się dorwał.
W takiej oto złej minucie koślawą lewą dłonią zgrzytał po niej pazurami.
Poczuł we wnętrzności swej Józef zimne i jasne rozumienie, że skoro drugi człowiek do łodzi tej się wwali, nie strzyma statek zatopiony zdwojonego ciężaru i natychmiast na dno pójdzie.
I spokojny mu to rozmysł kazał zrobić, co się wykonaniem spełniło.
Józef schylił się nagłym ruchem, porwał za uchwat wiosła, co przy bakorcie leżało, i pchnął niem w głowę Jana.
A potem widział jego ręce, to tam, to sam plaskające między piany, to w głębi, to wierzchem.
I chargot jego słyszał, to we wodzie, to nad wodą.
Raz jeszcze widział jego oczy wpatrzone.
Wtedy otwarła się chmura ponad burzy ośrodkiem i na mgnienie powieki ukazało się niebo.
Wiatr pchnął łódź w jakiś okręg odmienny i poniósł ją w białych pianach dziobem na dół, albo rufą w otchłani, z boku na bok ją magał w przepaściach.
Józef chwytał wodę czerpakiem, bez jednej chwili wytchnienia.
A gdy zdało mu się ukradkiem oczy podnieść za siebie, nie widział już leja wody.
Wiatr srogi dokądś go pędził.
Ani się spostrzegł spracowany, że, mimo ulewnego wciąż deszczu, wody mu w łodzi ubyło.