Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

topem zewnętrznym ulewy, noc mieli w oczach, a w duszach szaleństwo.
Bose ich nogi ślizgały się w lepkiej masie ciał rybich, rojących się na dnie łodzi, aż się obaj raz za razem na wznak w wodę walili.
Poskoczyli tedy samowtór obiema stopami na burty.
Na nich stojąc, pracowali bez wytchnienia i aż do ostatniego oddechu.
Krzyk młodszego stawał się coraz częstszy, głośniejszy.
Starszy obejrzał się poza siebie i straszliwą rzecz zobaczył.
Łódź Jana była pełna wody, a on sam stał okrakiem na nadburciu, we wodzie, aż do kostek.
Burty kwaczy, raz bakortem, drugi raz sztymborkiem wynurzały się z piany, jakby jeszcze poratunku szukając.
Rudel pod ciężarem rybaka całkiem się w wodę zawalił.
Plichta statku stromo wylazła i, kołysząc się, stała nad falą.
Przelewy morza szły nad łodzią i między nogami rybaka.
I oto rozległ się krzyk: — bracie, ratuj!
W czarnych bryłach wody Józef zobaczył młodszego, jako płynie ku niemu.
A sam stał po kolana w przewałach, a sam widział, że mu w łodzi już po nadburcia przybrało, a sam czuł, że mu siły w ramionach ubywa.
W ocemgnieniu zobaczył w głębi siebie twarze dzieci i oczy białki miłowanej.