Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ocean, po którym góry lodowe żeglują, a niezmierzony wieloryb gejzery ze siebie wyrzuca, — wracają niezmiennie do dawnej ojczyzny ich rodu.
A w drodze swej ku wyżynom skalistym, nie pożywiają się niczem, lecz łakną, schną i niszczeją.
Stają się, jako strzały, które w upodobaniu niepojętem lecą do miejsca zarania swojego gatunku.
Znana im jest jakaś postać furyi miłosnej, szału z tęsknoty do świętego źródła, które wypiastowało ich rodzaj w swej przezroczystej głębinie.
W głodzie i szaleństwie poprzez wieki zamierzchłe i czasy idące drgają w Wiśle rzece, te żywotwórcze struny.

*

Po tych zboczach, pagórkach, polanach i piaskach, przyniesionych przez wody płynące, przebiegała szybka stopa człowieka, od znużenia bezsilna.
Mogiła jego tu i tam leży na wzgórzu.
Rozlegał się nad szeroką wodą płynącą i budził łoskot echa w puszczy nad morzem jego krzyk wydany w pościgu i w głodzie.
Łuk nagięty jego dłonią bolesną miotał upierzone strzały w piękne białe piersi morskiej mewy.
Zabijał czajki, rybitwy, nury, burzyki, kormorany, kuligi i perkozy, — strącał z niebios dzikie gęsi, kaczki i piękne kiełpie, wolne łabędzie, gdy w południowe krainy z krain północy leciały.