Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ohydna, brudna łapa pochwyciła twarz Mury. Jeszcze chwila — a szatański opłatek, zawierający straszliwy narkotyk, znajdzie się w jej ustach. A wtedy, uczynią z nią, co zechcą... Stanie się łupem, nawet takiego Bucickiego...
— Ach! — tylko jęknęła, nie mając siły dłużej się bronić.
Ale, wtem, stało się rzecz nieoczekiwana. Z tyłu z hałasem rozwarły się drzwiczki i wpadł przez nie jakiś człowiek. Pchnął Bucickiego tak, że ten wypuściwszy Murę, zatoczył się o kilka kroków i odtrącił wyciągniętą dłoń Wryńskiego.
— Precz!
Wryński cofnął się mimowolnie i na sekundę, przestrach zamigotał w jego oczach.
— Różyc? Jak tu się dostał?
Różyc, on to był w rzeczy samej, zdążył już sobą zasłonić Murę i przemawiał drwiąco:
— Maleńki rewanż! Nieoczekiwana wizyta! Choć przybywam tu w ciele zwykłego śmiertelnika, a nie w postaci astralnej! Nie spodziewał pan się, panie Kunar-Thavo, że trafię do jego jaskini?
Wryński nic nie rozumiał, lecz wnet, odzyskał panowanie nad sobą. Różyc przybył sam, nie był tedy groźny. Postanowił zastosować swój wypróbowany sposób.
— Drogo zapłacisz za tę ciekawość! — warknął i uderzył weń twardo oczami.

Ale, Różyc, snać przygotowany, uniknął jego wzroku. Pochylił głowę — jednocześnie wyciągając z kieszeni jakiś błyszczący przedmiot. Spory biały, emaljowany krzyż, zawarty w złotym pentagromie.

152