Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przenigdy!
Znów usiłowała rzucić się do ucieczki lecz Bucicki przemieniał się w bydlę. Nie zważając na opór jął ją ciągnąć siłą.
Tymczasem, z za barjery wychodził wyprostowany Wryński. Ceremonja dla niego została ukończona, gdyż w orgi nie przyjmował zazwyczaj udziału. Za nim podążała, ubrana już w płaszcz Sara, z wypiekami na policzkach i płonącemi niesamowicie oczami. I ją podniecał odor sabbatu.
Wryński spostrzegł zdala Bucickiego, szarpiącego się z Murą. Przedtem już zauważył, że nie przyjęła opłatka. Zmarszczywszy brwi, zbliżył się do nich.
— Ona nie chce... — wybełkotał Bucicki. — Ale ja ją zmuszę...
— Jesteście wszyscy wstrętni, ohydni! — w przystępie najwyższego zdenerwowania wykrzyknęła. — Szajka zboczeńców i zbrodniarzy!
— Ach, tak! — mruknął. — Znowu zaczyna się to samo! Mam użyć siły? Dobrowolnie, lub niedobrowolnie połkniesz nasz opłatek...
— Łotry!
— Bucicki! Przytrzymaj no, tę małą!
Z zadowoleniem wykonał ten rozkaz, a choć Mura walczyła rozpaczliwie, żelazne jego łapy, rychło obezwładniły ją całkowicie.
— Ratunku! — krzyknęła, lecz nikt nie zwrócił uwagi na ten okrzyk, ani nie pośpieszył z pomocą. Zginął w ogólnym gwarze. W komnacie panował hałas taki, że wydawało się, że jest zapełniona tłumem obłąkańców.

— Otworzyć jej usta!

151