Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka kieliszków alkoholu może mu tylko dobrze zrobić i doprowadzić go do równowagi.
Rozglądał się za wolnym miejscem. Restauracja była szczelnie napełniona. Nic dziwnego. Ci, którzy się zgrali, szukali w coctail‘ach pocieszenia, a ci któ rzy odnieśli zwycięstwo nad ruletką, oblewali ten suk ces.
Gdy tak się rozglądał, raptem ktoś z tyłu zawołał za nim głośno.
— Marlicz!
Obejrzał się zdumiony. Któż mógł go znać w Niz zy. A gdy się obejrzał, oczy mało mu nie wyszły na wierzch ze zdumienia.
Przy niewielkim stoliku, upiększonym butelką szampana, sedział czerwony i zadowolony „kotusik“. Pan Onufry Mongajłło we wasnej osobie. Siedział, wyróżniając się z pośród obecnych swą niedźwiedzią postacią i musiał dobrze już łyknąć zołcistego trunku, gdyż wyraz bogości osiadł na jego twarzy, zaczerwie nionej obecnie od alkoholu. Raz po raz pokręcał su miastego wąsa, odpowiadając na zaczepki dwóch ko kotek, rezydujących przy sąsiednim stoliku i zupełnie wyraźnie zdradzających chęć, zarzucenia swych sieci na rozbawionego kresowca.
— Aj, Marlicz, kotusik! — powtórzył.
Cofnął się, nieprzyjemnie zaskoczony tym spotka niem. Na każdego raczej mógł spodziewać się natra fić, niźli na Mongajłłę. Skąd on tu, w Nizzy? W dwa tygodnie po ich przyjeździe? Wnet nasunęły mu się niemiłe wspomnienia. Czyż ten gruboskórny szlagon nie był pośrednią przyczyną jego wykolejenia? Toć, gdyby nie napatoczył się wówczas w „Europie“ i nie zaczął pleść głupstw do Kozunowa o Tamarze, nape wno nie nastąpiłoby to, co nastąpiło i Marlicz nie zna