Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Vancouver. Jak pod zgliszczami znajdowano zwęglone ludzkie szkielety...
— Owej nocy — mówił opowiadający — mieszkańcy Vancouveru pozostali bez dachu nad głową. Drewniane miasto spłonęło doszczętnie. Nazajutrz zaczęli budować domy murowane, i widziałeś pan, co zrobili.
Z Wiktoryi powróciłem do Tacomy i w drodze przekonałem się, że jestem przesycony krajobrazami. Jest trochę słuszności w tych słowach rozczarowanego podróżnika:
— „Jeżeliś zobaczył jodłowy las, skały, rzekę, i jezioro — widziałeś już cały krajobraz Ameryki zachodniej... Czasami zdarzy się jodła trzysta stóp wysoka, czasami jezioro sto mil długie. Ale mniej więcej ciągle to samo. Jestem już znudzony tem wszystkiem.“
Ja nie jestem znudzony. Jestem tylko zmęczony. Mówią mi, że gdybym pojechał do Alaszki, zobaczyłbym tam wyspy jeszcze gęściej zarosłe lasami, śniegiem pokryte szczyty, jeszcze wynioślejsze, i rzeki, jeszcze piękniejsze. To mnie skłoniło, żeby nie jechać do Alaszki. Pojechałem zato na wschód — na wschód do Montany, po jednej jeszcze okropnej nocy, spędzonej wśród plujących ludzi. Dlaczego mieszkańcy Ameryki zachodniej tak plują? Nie może to ich chyba bawić, a dla sąsiadów nie jest też bynajmniej ani ciekawe, ani przyjemne.
Zawróciłem więc na wschód, w stronę Yellowstone-Park, który we wszystkich podróżnych przewodnikach opisywany jest jako kraina cudów. Ale właściwe cudowności zaczęły się już w pociągu. Pasaże-