Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chała, poczem dojechaliśmy do miasta, które leży przy drodze do Vancouveru i Alaszki.
Nie wiem dobrze, co właściwie produkuje miasto Tacoma, choć wszyscy kładli mi w uszy cudowne rzeczy o jego przyszłości. Węgiel i żelazo, marchew, kartofle, budulec i dzienniki, ostrzegające miasto Portland, że dni jego są policzone. Przyjechaliśmy o zmierzchu. Drewniane chodniki głównej ulicy dudniły pod obcasami setek ludzi, upędzających się gwałtownie za napitkiem i korzystnemi placami. Ale na początek szukali oni napitku. Na ulicach pięciopiętrowe gmachy najnowszych i obrzydliwych kształtów sąsiadowały z drewnianemi szopami. Nad głowami wisiały poplątane druty telegrafu, telefonów i elektrycznego oświetlenia, umocowane do chwiejących się słupów. Po błotnistej posępnej ulicy biegła linia tramwajowa, po za ulicami wznosiły się wzgórza, na których miasto rozsypywało się, jak rzucone niedbale domino. Za miastem pierwszy tramwaj — wykoleił się odrazu wtedy właśnie, gdym wsiadał do niego — wspinał się na wzgórza, ale najwięcej rzucały się w oczy fundamenty z kamienia i cegły, zbudowane pod gmach teatru, i opalone pnie jodłowe. Minęliśmy niewyrównane ulice, kończące się raptownym spadkiem i zaroślami, obrzeżone drewnianemi chodnikami, wyłożonemi deskami, których końce były żywem drzewem, obejrzeliśmy kobiece seminaryum, wysokie, niezgrabne, czerwone, a którem kazał nam się zachwycać mieszkaniec miasta, więc zachwycaliśmy się na rozkaz. Oglądaliśmy domy, naśladujące domy w San-Francisco, budowane w stylu holenderskim, i jeszcze