Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tajcie o tem, jeśli kiedykolwiek losy wyrzucą was na te wybrzeża.
Potem rozpocząłem zwiedzanie miasta bez żadnego systemu. Nie pytałem o nazwy ulic. Wystarczało mi to, że na chodnikach pełno było białych mężczyzn i kobiet, że na ulicach sklepy wrzały życiem i że niespokojny szum wielkiego miasta uderzał moje uszy. Omnibusy na linach prześlizgiwały się w różne strony. Przesiadałem się z jednego do drugiego, dopóki nie dotarłem do krańca linii. San-Francisco usadowiło się na piaszczystych wydmach pustyni, jedna czwarta część została wydarta morzu, reszta to poszarpane, nieurodzajne, piaszczyste wzgórza, z powtykanemi w nie domami.
Ludzie tu żyją w złudzeniu, że mówią po angielsku, a nawet słyszałem ubolewających nademną, że mówię „z angielskim akcentem!“ Człowiek, który ubolewał, mówił, według mego zdania, złodziejskim żargonem. I wszyscy tak samo mówią. Inaczej akcentują mowę, inaczej wymawiają wyrazy. Amerykanie właściwie nie mają własnego języka. To jest narzecze, żargon, prowincyonalna wymowa i t. d. Ale od chwili, gdym ich usłyszał mówiących, znikło dla mnie całe piękno utworów Bret-Harta, bo w czytaniu jego płynnej, rytmicznej prozy zgrzytają mi akcenty, używane w jego dziwacznej ojczyznie.
Reporter zapytał mnie między innemi i o to, co myślę o Kalifornii, a ja odparłem słodko, że jest to kraina uświęcona dla mnie przez to samo, że jest rodzinnym krajem Bret-Harta. I mówiłem prawdę.
— No! — odpowiedział mi reporter. — Bret-Harte przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie