Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Musi być burza w południowo-wschodniej stronie — tłómaczył kapitan. — Ztąd takie wierzganie bałwanów.
„Miasto Pekin“ sprawiało się dobrze. Płynęło mężnie, nie nabierając wody dopóty, dopóki nie zozostało do tego zmuszone. Dopiero później rozpoczął się taniec.
— O, nasz statek nie kołysze się nigdy! — wyrzekł stary służący, i w tejże chwili potoczył się na stół, zastawiony szklankami.
— Statek się zatacza! — zawołało jakieś widziadło, wynurzające się z pod pokładu.
— Czy to tak ciągle będzie? — pytały damy, zebrane w gromadkę.
W półświetle przesunął się starszy porucznik, ociekająca wodą brodata postać. Obiad jedliśmy przy ogłuszającym akompaniamencie szczęku porcelany, podskakujących butelek i przy nieustającem biciu nieustającego gongu, zwołującego na własną rękę gości do stołu. Po obiedzie kołysanie rozpoczęło się na dobre. Co pół godziny nadpływał wielki bałwan, elektryczne światło przygasało, śruba zgrzytała, a od uderzenia fal trzeszczał pokład. W podobnych chwilach rozstawaliśmy się z krzesłami i to w sposób dość gwałtowny. Stale zaś trzymaliśmy się obu rękoma naszych siedzeń.
W tych chwilach przypatrywałem się „Trwodze,“ zaklętej w kobiecą postać i spowitej w czarne jedwabie. Dla łatwo zrozumiałych przyczyn wszyscy podróżni objawiali skłonność do trzymania się w gromadzie i do zadawania pytań każdemu oficerowi, który ukazał się w salonie. Nikt się nie bał — o! wcale