Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale odbiegłem daleko od cichego, spokojnego Musquash i jego nieograniczonej gościnności — prostodusznej, serdecznej gościnności. Bądźcie dobrzy dla Amerykanina, gdziekolwiek go spotkacie! Zaprowadźcie go do klubu, choć będzie was tam trzymał, mówiąc bezustannie, do trzeciej rano; dajcie mu najlepszy namiot, najtłuściejszą baraninę! Zaciągnąłem u tego narodu dług, którego nigdy nie zdołam spłacić... Jakże mam zakończyć moje opowiadanie? Czy chcecie posłuchać o wycieczkach w upalne dnie do cichych tamtejszych lasów nad brzegami Monongaheli, w których niedorzeczne amerykańskie karyolki nie mogą zawracać i zaczepiają się w zaroślach? Czy o pływaniu łódkami pod palącem słońcem po tej rzece, której fale wyrzucały niedawno, u stóp przerażonej wioski, trupy mieszkańców Johnstonu, poległych w katastrofie? Widziałem jednego, jedynego, który ocalał z tego rozbicia. Był on tam duchownym. Dom, kościół, parafian, żonę i dzieci, wszystko zmiotła i wydarła mu jedna noc okropności. Nie miał on żadnego zajęcia, nie byłby zdolny zająć się czemkolwiek; ale Bóg okazał się miłosiernym względem niego. Siedział on na słońcu i uśmiechał się blado. Pozostało w jego biednej głowie mętne wspomnienie czegoś, co się stało, nie przypominał sobie tylko, co to było właściwie, ale wiedział, że coś było. Należy prosić Boga, ażeby mu nigdy nie powrócił tej świadomości...
Różne obrazy przesuwają się przed mojemi oczyma. Wielkiego fabrycznego miasta z trzykroćstotysięczną ludnością, oświetlanego i opalanego naturalnym gazem, tak, że wielka dolina przepełniona pło-