Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niż w Anglii, a jeśli jest krajowego wyrobu, to w nierównie gorszym gatunku. Poznałem następnie pewnego właściciela fabryki. Nie było w niej ani jednego robotnika, ale właściciel miał mimo to piękny dochód od syndykatu, który mu płacił zato, żeby fabryka nie szła i nie wyrabiała towaru.
Poszedłem potem do rzeźni, dla rozjaśnienia sobie myśli, które zaczęły mi się plątać. Podobno wszyscy Anglicy zwiedzają tutejsze rzeźnie; zbudowano je o sześć mil od Chicago, a kto raz je zobaczy, nie zapomni nigdy. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, rozciąga się istne miasto zagród dla bydła, podzielone na części, w ten sposób, że z każdej zagrody zwierzęta mogą zostać wyprowadzone na pochyły pomost z desek, wiodący do wysokich, krytych przejść ponad zagrodami. Wiadukt ten jest dwupiętrowy. Przez wyższe piętro przechodzi bydło rogate, przeznaczone na rzeź, obojętnie i biernie po większej części; przez niższe tłoczą się z kwikiem i wrzaskiem świnie. Taki sam koniec czeka oba oddziały. W zagrodach całe stada bydła i świń oczekują swojej kolei, a oczekując, nie niepokoją się widokiem współbraci prowadzonych na śmierć. To tylko wiedzą, że konny człowiek wygnał z zagrody ich sąsiadów — nic więcej. Rozsunęły się kraty i przejścia, stado weszło w otwór pochyłego tunelu i nie powróciło ztamtąd.
Co innego ze świniami. Ogłaszają one kwikiem swoje wyjście wszystkim naokoło, a odpowiadają im niezliczone kwiczenia współbraci. Nasamprzód poszedłem do świń. Skierowawszy się na wiadukt zapchany temi zwierzętami, których nie mogłem widzieć, a których głosy tylko słyszałem, doszedłem do po-