Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tych bożyszcz, i niedbałego od niechcenia, poufałego obchodzenia się ze świętościami religii.
Całą niedzielę przyglądałem się ludziom, dowodzącym, że w samym fakcie układania relsów i puszczania po nich maszyn parowych streszcza się postęp, nie mówiąc już o telefonach, telegrafach i t. d. Upierali się przy swojem zdaniu. Jeden z nich zaprowadził mnie do ratusza i handlowej dzielnicy i pokazywał je z dumą. Budowle były bardzo brzydkie, lecz bardzo duże, a ulice przed niemi wązkie i brudne, ale to mu nie psuło wrażenia.
W chwili, kiedy już byłem znużony tem wszystkiem i potrzebowałem jakiejś ulgi, usiadł koło mnie człowiek, który zaczął rozprawiać o tem, co nazywał „polityką.“ Zdarzyło mi się zapłacić sześć szylingów za podróżny kapelusz, wartujący osiemnaście pensów, a człowiek ten moją przygodę wziął za temat do swego kazania. Dowodził mi, że kraj jest bogaty i że ludzie tu chętnie płacą dziesięć procent drożej nad wartość każdej rzeczy. Mają na to. Mówił, że rząd nałożył cło na zagraniczne wyroby i że amerykański fabrykant może sprzedawać swój towar za wysoką cenę. Taki sam kapelusz, sprowadzony z Europy, kosztowałby dwa funty szterl. Amerykański fabrykant wyrabia kapelusz wartości siedemnastu szylingów, a sprzedaje go za półtora funta. I na tem, jak utrzymywał, opiera się wielkość Ameryki, bo trzeba pamiętać, że jej mieszkańcy to bogacze — nie nędzarze europejscy — i chętnie opłacają haracz za wszystko. Na mój słaby rozum dowodzenie to było nieprzekonywające. Każda rzecz kosztuje tu dwa razy drożej,