Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

padała, i łkała w podziemiach. Potem trysnęły pierwsze krople, a potem rozległ się ryk i szum, i lśniący brylantowo słup wody wytrysnął i stał drżący przez całą minutę. Poczem rozpadł się, rozpryśnięty w niezliczone wiry wodne...
Wszystkie panny, było ich przeszło dwadzieścia w tej gromadzie podróżnej, zauważyły, że widok jest elegancki i rzuciły się skwapliwie wydrapywać swoje imiona na głazach nad brzegami zbiorników. Niestety! przyroda nie przebacza tej zniewagi i zachowuje jej ślady na długie lata...
Nazajutrz rankiem Tom zawiózł nas, obiecując nowe cuda. Po przebyciu zarośli ukazała się nam przestrzeń, zasiana zbiornikami różowego, czarnego i białego osadu, gęstego jak miód. Wyrzucały one, dławiąc się, co minutę prawie, bryły mułu. Widok był obrzydliwy. I czy można się dziwić, że Indyanie w dawnych czasach unikali Yellowstone? Można się w ostateczności zgodzić na gejzery, ale ten muł jest przerażający. Jejmość z Chicago wzięła kawałek, który w pół godziny później obumarł, zamienił się w garstkę miału wapiennego i rozkruszył w jej ręce. Stąpaliśmy po skrystalizowanej siarce; widzieliśmy wodospad wrzącej wody i drogę, z którą bobry walczą wytrwale. Każdej zimy budują tamę i zalewają niżej położone grunty. Każdego lata rząd każe burzyć tamę i przez pół mili trzeba brnąć po kostki w błocie.
Droga idzie łożyskiem potoku, a gdybyś z niej zboczył, byłoby po tobie i następnej zimy twój kabryolet bobry obudowałyby swoją tamą.
Wjechaliśmy na miękki, torfiasty grunt, który