Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się wystraszony, a przytrzymywany ręką jeźdźca, zaczął się wspinać, i myślałem, że upadnie razem z żołnierzem.
— O, nie! Odzwyczailiśmy go od tego podczas ujeżdżania! — zawołał Centaur. — Dawniej próbował rzucać się ze mną na ziemię, istny dyabeł!
A koń, jakby na potwierdzenie słów żołnierza, zaczął tańczyć fantastyczny taniec.
— Jeżeli wszyscy wasi żołnierze jeżdżą tak samo, to wasza jazda byłaby najlepsza na całym świecie! — zawołałem z zachwytem, przyglądając się z uszanowaniem zakurzonej bluzie i popielatemu kapeluszowi.
— Dzięki za dobre słowo, ktobądź pan jesteś — odpowiedział.
I rozstaliśmy się; on pojechał do placówki o piętnaście mil dalej, ja powróciłem do mojego kabryoletu, a staruszka z Chicago, która, przypatrując się okropnościom ognistych jam, wołała co pół minuty:
— Wielki Boże!
Mąż jej biadał nad „takiem zmarnowaniem pary“ i pojechaliśmy znów dalej, pod jasnem niebem, rozmawiając znów o tworzeniu się gejserów.
— A ja powiadam! — zawołała staruszka — że Bóg stworzył to piekło dla tych, którzy bluźnią jego słowu...
Nb. Tom przed chwilą klął straszliwie na klacz, która się potknęła. Teraz patrzył wprost przed siebie, ale lewem okiem błysnął raz jeden w moją stronę.
— A jeżeli — mówiła dalej staruszka — widzimy