Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

piec, o starem, żółtawem obliczu, ciągnął linę. Skała, drzewa i łódź wyglądały jak skrzydło japońskiego parawanu, co było dowodem, że ląd nie jest złudzeniem. Ta nasza poczciwa, stara ziemia ma spory zapas przyjemności dla swych dzieci, ale mało jest takich, któreby mogły wyrównać rozkoszy oglądania nowego kraju, zupełnie obcej rasy i obyczajów. Jestem więc i ja w Japonii, w Japonii! ojczyznie pudełek, lakki, czarujących ludzi i uprzejmego obejścia, w kraju artystów, jak się mówi w książkach. Mieliśmy tylko przystanąć w Nagasaki w drodze do Kobé, ale przez dwanaście godzin można przecież zebrać jaki taki zapas spostrzeżeń.
Wzgórza, otaczające Nagasaki, pokrywała zieleń z jakimś żółtawym odcieniem, różniąca się od zieloności innych krajów. Była to zieloność japońskiego parawanika, a sosny także były parawanowe. Miasta prawie nie widać z zatłoczonej przystani. Leży ono pośród pagórków, a od strony morza jest handlowa dzielnica, pusta i błotnista. Handel, o czem dowiedziałam się z radością, jest tu bardzo słabo rozwinięty: Japończyk mało się interesuje handlowemi sprawami.
Na wybrzeżu dobry mój humor wzmógł się jeszcze na widok młodego człowieka, noszącego srebrny kwiat złocienia na czapce, źle dopasowany, niemieckiego kroju uniform na ciele, i mówiącego poprawną angielszczyzną, że mnie nie rozumie. Był to japoński urzędnik celny. Wszyscy japońscy urzędnicy wyglądają jakby przebrani w europejskie ubrania, które im