Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

waniu zajęcia, proponował nam kupno miecza, upewniając, że ściął nim dużo głów.
— Zatrzymaj go nadal — powiedziałem mu. — Zatrzymaj i nie daj mu próżnować. Mój przyjacielu, w tym kraju nie może być nigdy nadto głów uciętych.
— Ma on taką minę, jak gdyby chciał od nas zacząć robotę — wmieszał się profesor. — Chodźmy obejrzeć Świątynię Okropności.
Było to coś nakształt muzeum; zbiór figur utłuczonych w moździerzach, pokrajanych w plastry, smażonych, pieczonych, nadziewanych, w różnorodny sposób męczonych, a widok ten przejął mnie zgrozą i wstrętem.
Ale Chińczycy są miłosierni przy zadawaniu męczarni. Jeżeli człowiek jest skazany na zmielenie żywcem, to, sądząc z modelu, rzucają go naprzód głową. Przykro to dla tłumu, który chce się nacieszyć widokiem, ale oprawcom oszczędza roboty, bo nie potrzebują już pilnować mielonego. Na zakończenie poszliśmy zwiedzić więzienie. Profesor wzdrygnął się.
— To bardzo słuszne — tłómaczyłem mu. — Ci, którzy tu przysyłają więźniów, nie dbają o nich. Więźniowie wyglądają ohydnie i nędznie, ale zdaje mi się, że i oni są obojętni, a mnie także to nic nie obchodzi. Przecież to tylko Chińczycy! Jeżeli oni obchodzą się ze swoimi rodakami gorzej, niż z psami, dlaczego ja miałbym uważać ich za istoty ludzkie? Niech gniją w więzieniu. Ja wolę wracać na statek. Uf!