Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Francis zgnębiony i zawstydzony, podniósł się z klęczek i stał w milczeniu.
Nagły błysk oświecił pamięć p. Vandeleur i wtedy zaśmiał się głośno.
— Widzę, — zawołał. — To Scrymgeour. Bardzo dobrze, panie Scrymgeour. W paru słowach skreślę stanowisko pana. Pan wchodzi do mej prywatnej rezydencji gwałtem, lub może podstępem, ale zaiste bez najmniejszej zachęty z mej strony. I w chwili, gdy mam kłopot z gościem, który zemdlał przy stole, rzuca się pan na mnie z wyznaniem uczuć synowskich. Pan nie jest moim synem. Jest pan nieprawym synem mego brata i pewnej rybaczki, jeżeli chce pan wiedzieć. Patrzę na pana z obojętnością, graniczącą z odrazą. A patrząc na postępowanie pana w tej chwili, sądzę, że strona duchowa pana odpowiada jego powierzchowności. Przykre te zdania polecam panu do rozpamiętywania w wolnych chwilach. Tymczasem proszę pana uwolnić nas od swej obecności. Gdybym nie był zajęty, — dodał dyktator z przeraźliwą klątwą, — sprawiłbym panu tęgie lanie na odchodnem.
Francis słuchał, głęboko upokorzony. Uciekłby, gdyby to było możliwe, ale ponieważ nie widział sposobu, w jaki mógłby opuścić rezydencję, wtargnąwszy do niej tak nieszczęśliwie, stał na miejscu, jak głupi.
Panna Vandeleur przerwała milczenie.
— Ojcze, — rzekła, — mówisz w gniewie. Pan Scrymgeour jest w błędzie, ale zamiary jego były jaknajlepsze.
— Dziękuję za te słowa, — odparł dyktator, — przypominasz mi o innych rzeczach, które zakomunikować panu Scrymgeour uważam za punkt honoru. Brat mój, — ciągnął, zwracając się do młodzieńca, —