Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gałąź po gałęzi wyślizgiwała mu się z garści albo łamała pod jego ciężarem. Wtem poczuł mocną gałąź pod pachą i zawisł na niej przez chwilę w powietrzu. Potem puścił gałąź i spadł ciążko na stół. Okrzyk trwogi z głębi domu ostrzegł go, że wtargnięcie jego zauważono. Zataczając się, stanął na nogach, kilku skokami przesadził przestrzeń, dzielącą go od werandy i stanął przed drzwiami.
W małym pokoju, wyłożonym matami i zastawionym wzdłuż ścian oszklonemi szafami, pełnemi rzadkich i kosztownych okazów muzealnych, p. Vandeleur stał pochylony nad ciałem p. Rolles. Podniósł się, gdy Francis wszedł i ręce ojca i córki na chwilę jedną zetknęły się ze sobą. Była to jedna znikoma chwila, jedno mrugnięcie oka a starczyło jej na ten drobny ruch. Młodzieniec nie miał czasu dokładnie sobie tego uświadomić, upewnić się co do swych wrażeń, ale wydało mu się, że dyktator wziął coś z piersi pastora, spojrzał na to przelotnie, trzymając w swej dłoni, i nagle szybko oddał córce.
Wszystko to już się dokonało, gdy Francis jedną nogą przestępował dopiero przez próg, a drugą trzymał w powietrzu. W chwilę później klęczał już przed p. Vandeleur.
— Ojcze, — zawołał, — pozwól sobie pomóc. Uczynię, co każesz, nie pytając o nic. Proszę mnie traktować, jak syna, a znajdziesz we mnie synowskie poświęcenie.
Pierwszą odpowiedzią dyktatora był straszny wybuch klątw.
— Ojciec i syn? — krzyczał, — syn i ojciec? Co to za djabelska komedjancka scena? Jak pan wszedł do mego ogrodu? Czego pan chce? I kim pan jest do licha?