Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było dobrze odróżnić. Mogli to być równie dobrze wrogowie, leżący na ziemi, jak i cienie.
— Dzięki Bogu — rzekł Northmour. — Agnieszka dziś nie przyjdzie.
Agnieszka była to stara niańka. Dotąd nigdy o niej nie wspominał. Zdziwiło mnie w tym człowieku, że wogóle o niej pomyślał.
Znowu zaczęło się dręczące oczekiwanie. Northmour podszedł do kominka i wyciągnął ręce nad czerwonym żarem, jakby było mu zimno. W tej chwili zzewnątrz rozległ się słaby dźwięk; kula rozbiła szybę i utkwiła w żaluzji o dwa cale od mojej głowy. Usłyszałem krzyk Klary i chociaż natychmiast usunąłem się się w bezpieczny kąt pokoju, rzuciła się za mną, dopytując, czy nie jestem ranny. Czułem, że stałbym codzień pod strzałami, byle mieć taką troskliwość w nagrodę. Uspakajałem ją najczulszemi wyrazami i pieszczotami, w zupełnem zapomnieniu o naszem położeniu, aż głos Northmour’a przywołał mnie do rzeczywistości:
— Wiatrówka, — powiedział, — oni nie chcą robić hałasu.
Odsunąłem Klarę i spojrzałem na niego. Stał odwrócony od ognia z rękami założonemi w tył, ale, spojrzawszy na jego twarz, spostrzegłem, że wrzał od tłumionej namiętności. Taki sam wyraz miał przed laty, kiedy rzucił się na mnie w tym samym domu, w sąsiednim pokoju. Mimo, że pojmowałem jego gniew, zadrżałem na myśl o tem, co stać się może. Patrzył prosto przed siebie, ale widział nas i wściekłość jego wzrastała, jak szał wichru. Groziła nam walka nazewnątrz — a ten spór wewnętrzny, który mógł wybuchnąć, przerażał mnie.
Nagle, gdy byłem przygotowany na najgorsze, ujrzałem zmianę na jego twarzy, błysk jakiś, wyraz