Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi się zdaleka. Pomimo śmiałości swej zachowywała miękkość dziewczęcą i pełną wdzięku. Zona moja przez całe życie zachowała ową rezerwę w obejściu która u kobiety jest rzeczą doskonałą, i ona to dopiero nadaje wartość jej poufałości.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Pani idzie wprost w ruchome piaski, — rzekłem.
— Nie znam tej okolicy powiedziała — pan mówi, jak człowiek wykształcony.
— Sądzę że nim jestem, — odparłem, — pomimo mego przebrania.
Jej oko kobiece już dostrzegło mój pas.
— O, — zauważyła, — ten pas zdradza pana.
— Pani wyrzekła słowo „zdradza“, — podjąłem, — czy mogę prosić, by pani mnie nie zdradziła? Ukryłem się dla dobra pani. Ale gdyby Northmour dowiedział się o mojej obecności, mogłoby mnie spotkać coś gorszego, niż zwykła przykrość.
— Czy pan wie, z kim pan rozmawia? — spytała.
— Czy nie z żoną p. Nortmour’a? — odrzekłem w formie pytania.
Potrząsnęła głową i przypatrywała mi się z uwagą, która stawała się kłopotliwa. Poczem wybuchła nagle:
— Ależ pan ma twarz uczciwą. Proszę być tak szczerym jak twarz pana, i powiedzieć, czego pan, chce i czego pan się obawia. Czyż pan sądzi, że mogłabym panu zaszkodzić? Pan ma raczej możność wyrządzenia mi krzywdy. A jednak nie wygląda pan jak wróg. Pocóż pan, gentelman, błąka się jak szpieg, w tem pustkowiu? Proszę mi powiedzieć, kogo pan nienawidzi?
— Nie nienawidzę nikogo, — odparłem, — i nie boję się stanąć z nikim oko w oko. Nazywam się