Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 047.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napoły śpiącego jeszcze człowieka i mógł naprawdę przerazić niejednego. Tymczasem, o dziwo, wszystkie misses śmiały się prosto w nos naszemu bohaterowi, który w tak groźnej chwili wydał im się nader zabawnym. Oczywiście, pomyślał, te dzierlatki są za młode, lub za głupie, by pojąć grozę niebezpieczeństwa.
Na szczęście, za kobietami ukazał się stary dyplomata, ubrany bardzo prymitywnie w zarzutkę, z pod której wyłaniały się białe kalesony z tasiemkami, tańczącemi wkoło nóg za każdym krokiem.
Nareszcie coś w rodzaju mężczyzny, pomyślał.
Podbiegł ku niemu i krzyknął, wymachując rękami:
— Ach! Panie baronie, cóż za nieszczęście! Czy pan wie, gdzie wybuchł i z jakiego powodu? Mów pan, proszę!
— Kto... co... jak? — bąkał oszołomiony baron, nie rozumiejąc o co idzie?
— No, pożar — wrzasnął Tartarin.
— Jaki pożar?
Biedny człowieczek miał minę tak zgnębioną i głupią, że Tartarin go opuścił i pobiegł „organizować ratunek”.
— Ratunek? — pytał zdumiony baron, a wraz z nim kilku kelnerów, drzemiących w pozycji stojącej w przedpokoju. Spoglądali po sobie zdumieni, powtarzając: — Ratunek? Cóż to ma znaczyć?
Zaraz za pierwszym krokiem, jaki uczynił bohater nasz poza próg hotelu, przekonał się, że popełnił omyłkę. Nie było ni śladu pożaru, natomiast na świecie zimno się zrobiło bardzo. Noc panowała głęboka, rozświetlona jeno błyskami pochodni, rzucającemi po śnieżnej płaszczyźnie rudawe plamy.
Tuż pod werandą siedział jakiś człowiek i wygrywał na długim rogu hejnał pasterski, złożony