Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zachciałeś! — mówił Bartosz — ot harfa na ścianie!
Jeszcze mu teraz w głowie piosenka i granie.
Oj, piosenki... piosenki... chciałbym słyszeć zdala:
Dziwnie muszą odbijać od murów szpitala.
Patrzaj, jak zmizerniało, jak mu się wychudło;
Tak to puszy poetów hypokreńskie źródło!
Jeździł dawniej do Gdańska ze szkutem i tratwą,
A w Gdańsku to nie żarty... tam o pieniądz łatwo:
Szyper przywozi pańską pszenicę lub żyto,
To go Niemcy nakarmią, napoją sowito,
A jeszcze, jak to u nich stary zwyczaj każe,
Od łasztu sprzedanego dają po talarze.
Mając z kopę talarków — o mocny mój Boże!
Wcale niezły handelek zaprowadzić może.
Człek nakupił atłasu, tabintu, jedwabi,
A u nas taki towar zawsze kupca zwabi,
Potem handelek szerszy, potem jeszcze szerszy...
A on w Gdańsku cóż robił? — rzucił się do wierszy,
I opisywał flisów rozliczne przygody,
Nadwiślańskie wybrzeża, wioseczki i grody,
I powrócił do domu z całym poematem.
I chciał się swemi rytmy popisać przed światem
Bywało kopę groszy zaledwie gdzieś złowi,
To zaraz do Krakowa i szle drukarzowi.
Sława rośnie po świecie — a tu długi rosną;
Więc rusza do lichwiarza z postawą żałosną:
Daj grosza na zastawę, ulituj się, bracie!
A nasz Fiksel lubelski, waszmoście go znacie,
Nim da halerz, to przezna cały człeka zasób,
Bierze lichwę w dwójnasób, albo we trójnasób:
Cóż za dziw, kiedy potem dług ze długu rośnie?
— Tak, tak, panie Bartoszu! — odpowie żałośnie
Pan Stach, co był w kościele starszym sodalisem:
Niechby sobie nakoniec zabawiał się Flisem;
Lecz go duma szatańska jeszcze dalej niesie:
Na księży Jezuitów bryknął w swym Ekwesie.
Wyniosła go pod Niebo Aryanów tłuszcza;