Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pokutę twoją w szlachetnej pysze
Miałem za twardą, dziką, dziwaczną;
Lecz tu modlitwa, praca, zacisze,
Przyniosły duszy pociechę znaczną.
Już w sercu czuję niebiańską radość,
Czuję przy sobie Stróża Anioła.
Łzy moich oczu, pot mego czoła
Czyżby już Bogu uczynił zadość
Za moją zbrodnię? Powiedz mi, księże,
Czy mię rozgrzeszysz w samej istocie?
A wszelką bojaźń śmierci zwyciężę.
Umrę jak Dyzma łotr na Golgocie,
Którego ciężkie sumienia rany
Uleczył Chrystus ukrzyżowany.

V.
Tak mówił konający. A starej kobiecie

Łzy leją się po licach, głos tamują żale:
Och! biedny, biedny Kuźma! on w gorączce plecie,
Gada świętą łaciną, jakby ksiądz we Mszale.
Wkrótce stanie przed Bogiem, gdzie my wszyscy staniem...
Boże! ulżyj tej duszy przytomnem skonaniem!
Tak mówiła niewiasta zawodząc w rozpaczy,
I starzec wszedł do chaty i załamał ręce
Matko — rzekł Jezuita — chory nie majaczy,
Pozwólcie, ja mu chwilę rozmowy poświęcę;
W stygnących jego piersiach snadź Duch mówi Boży,
Dajcie, niech przed kapłanem sumienie otworzy.
Więc kmiotkowie poklękli i patrzą ciekawie,
Tłumem do progu chaty zeszli się sąsiedzi;
Ksiądz, u głowy chorego zasiadłszy na ławie,
Przeżegnał go, odmówił modlitwę spowiedzi;
Młodzieniec podniósł głowę orzeźwion widocznie,
I znowu po łacinie tak przemawiać pocznie: