Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mówiono, że w Krakowie, kiedym był na wojnie,
Przed księdzem Maciejowskim stanąwszy dostojnie,
Broniłeś Krowickiego bohaterskiem czołem?...
Broniłem — rzekł Stanisław, — aż sam zaginąłem,
Bo odtąd mnie obsiedli ludzie nienawistni.
Tak było: ksiądz Krowicki był Plebanem w Wiszni;
Jam go przyjął, gdy stamtąd kacerza wygnano,
Jam mu ślub błogosławił ręką niezachwianą;
A gdy był prześladowań, ja w kornej postaci
Kołatałem do panów i do szlachty braci,
Polegałem na silnych przyjaciół drużynie:
Oleśnicki w Pińczowie, a Chełmski we Lścinie,
A Rej w Nagłowskiej wiosce — to moja podpora;
Więc od miasta do miasta, od dwora do dwora
Jeździłem, przekładając Krowickiego nędzę
I prosząc o opiekę.
Ach! w tamtej włóczędze
Zginęła mego serca chwilowa swoboda:
Przebodła mię spojrzeniem czarodziejka młoda,
Że już wskrzesnąć nie mogę — we śnie i na jawie
To spojrzenie urocze klnę i błogosławię...
Lecz pcóż mam zatajać me uczucia rzewne?
Wszakże i nasze rody i serca pokrewne.
Prokopie, tyś towarzysz dziecięcej swawoli,
Przed tobą można wyznać, jako serce boli.
Więc słuchaj...

XII.
Gdzie? nie powiem, — w Krakowskiem to dosyć,

Przybiegłem o opiekę nad Krowickim prosić.
Gospodarz postać zacna i w kraju znajoma;
Ale kiedym przyjechał, nie było go doma,
Bo posłował od szlachty na krakowskim sejmie.
Więc młoda synowica wdzięcznie a uprzejmie
Zabawiała przybylca — który do tej chwili
Pamięta każde słowo, cośmy tam gwarzyli,
I każdą grę rumieńca, co kraśnieje falą,
I każde mgnienie oczu, co jak słońce palą.