Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz ani Helena, lecz nikt po te czasy
Nie dostrzegł oblicza Maksyma Dubana;
Bo skoro jutrzenka zabłyśnie rumiana,
On z strzelbą na plecach zapuszcza się w lasy. —

I rogi kóz dzikich co wieczór przynosi
I daje Helenie i mówi tak do niej:
«Niech Pan Bóg od złego cię oka uchroni!
«Ach! noś to przy sobie, kochanek cię prosi.»

A głowę swą szalem tak wielkim obwija,
Że pod tą zasłoną nie widać i twarzy;
I jeśli Maksyma napotkać się zdarzy,
Lic jego źrenica nie dojrzy niczyja. —

Raz rzekła Helena: «Noc cień sieje wszędzie —
«Ach! dozwól mi, dozwól choć dotknąć twe lica.»
I białą swą ręką dotknęła dziewica
A twarz była gładką jak puchy łabędzie. —

Więc rzekła: «Młodzieńcy powiatu całego
«Mą rękę i serce chcą zyskać dla siebie;
«Lecz ręka i serce są tylko dla ciebie —
«Przyjdź jutro w południe do domu mojego!

«Przyjdź jutro w południe i jakby ślubioną
«Do swojej Maksymie uprowadź krainy —
«Już przykry mi stan mój i imię dziewczyny!
«Tam nazwiesz mnie żoną i będę twą żoną.» —

A młodzian z westchnieniem i mową zmienioną
Rzekł: «W dzień ja nie mogę! lecz dziś, za godzinę,
«Uwiozę cię w Kninu czarowną dolinę,
«Tam nazwę cię żoną i będziesz mą żoną.» —