Strona:Pod lipą.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wkrótce ozwać kozackie wrzawy — zahuczałyby strzały... krew by trysnęła... a potem zostałaby mogiła na wieczny żal, smutek i ból.
Więc oddział Zameczka znikł...
Trzech tylko, ostatnich z obozu wlecze się powoli, przemykają między krzewy, kryją się za zaroślami i niby śpiesząc, idą bardzo powoli.
To dwu rannych odprowadza towarzysz do mieszkania nadleśnego Zewalda Edwarda, który przytułku im nie odmówi i ukryje dotąd, dopóki nie będą mogli wracać do obozu.
Jeden wlecze zranioną nogę i na białej karcie śniegu znaczy krwi kroplami swoją ścieżkę... Drugi, zawieszony na ramieniu kolegi, słabnie tak chwilami, iż zda się omdlewa, a wtedy staje się tak ciężkim, iż druh go utrzymać nie może.
Byle dojść do leśniczówki.
Nadleśniczy Zewald wczoraj wieczorem widział się z Zameczkiem... przyniósł wieść, iż kozacy iść będą... więc ruszyć trzeba było jak najprędzej. Dwu ciężko rannych Zewald weźmie w opiekę. Wlokąc się krok za krokiem, idą wśród gąszczy, a las martwy, głuchy, lodem upowity, spogląda na nich tak spokojnie, jakby ani ich znał, ani skry żalu lub tęsknoty nie rzucał za niemi.
Tylko szczytami sunął się ledwie dosłyszalny szmer tajemnej mowy i tylko śnieg deptany stopami powstańców, skrzypiał dziwną skargą...
— Czemu rysujecie ślady na białej, puchowej osłonie? — pytał śnieg niemą swą mową. — Czy nie wiecie, iż możecie w ten sposób zrobić ze