Strona:Pod lipą.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mają serca gorące, idź i powiedz, iż my krwi nie pragniemy, tylko chcemy, aby i naszej krwi nie rozlewano bezwinnie...
Kozakowi skry w oczach błysły — czoło sfałdowało się dziwnym wyrazem, nie wiedzieć, radości czy zdumienia...
Skłonił się nizko i odszedł.
A Frankowski szczęśliwy, rozpromieniony zwycięztwem dnia przedwczorajszego, jakoby usprawiedliwiając się przed towarzyszami, mówi:
— Nie mogłem uczynić czegoście chcieli. Na jednego, bezbronnego człowieka wydawać wyrok śmierci, to rzecz okropna. Będę walczył, będę się bił do ostatniego tchnienia, ale z wolnymi oko w oko, pierś w pierś... Pojmanego, jeńca bez broni... czy to katem jestem, abym na śmierć skazywał?
Wszedł tego samego dnia do Lubartowa, ogłosił Rząd Narodowy, miał już 800 zbrojnych ludzi pod swojemi rozkazami, więc pełen radości i wiary w przyszłość, wołał:
— Niech żyje wolny, szczęśliwy lud!...
Tak było dnia 25 stycznia 1863 roku.

— — — — — — — — — — —

W dwa tygodnie potem, 8-go lutego, rannego i pojmanego w polu bitwy pod Słuczą, kozacy wieźli bladego powstańca do Sandomierza.
Uradowani byli, iż przed generałem Chruszczewem pochwalą się zdobyczą...
— Wot Lach!... buntowszczyk !... — wyśpiewa on wszystko przed generałami, powstanie zgaśnie...
Lecz buntowszczyk blady i ranny nic nie mó-