Strona:Pod lipą.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ukarać go!... szpiegiem jest.
Kozak podniósł swe powieki i błagalnie patrzy w twarz młodzieńca. Kozak starym zdaje się człowiekiem, w długich latach służby carskiej poorało się jego czoło zmarszczkami, oczy wpadły w głąb, a ten wyraz twarzy dziwny, tajemniczy, ponury, zdaje się więcej ma smutku w sobie jak winy.
Frankowskiemu serce pali się dziś olbrzymią miłością wolności. Dziś — on — zwycięzca... on, który z pierwszym oddziałem z Warszawy ruszył na walkę za „naszą wolność i waszą!....“ dziś — on, który ogłaszał manifest Rządu Narodowego i wzywał braci do świętej służby w obronie sprawiedliwości... on dziś nie jest zdolny wydawać człowieka na śmierć.
— Niech żyje!... — woła w młodej piersi bohatera zapał szlachetny.
— Niech żyje! — woła w młodem sercu głos miłości, która i nad czołem wroga chce zrobić znak przebaczenia.
— Niech żyje!... — szepce myśl, pełna nadziei i wiary, iż szczęście Polski rozkwitać zaczyna, iż przyszedł kres niedoli i pohańbienia, a wszystko w jasności, wolności odradzać się zacznie...
— Nie!... nie!... nie mogę być srogim, nie mogę być surowym, jam dziś nie zdolny do wyroku śmierci, puśćcie go, niech żyje!.. niech żyje!..
Powstańcy więzy rozwiązali, odstąpili o parę kroków, kozak został sam — wolny...
— Jesteś wolny — mówi Frankowski — idź, a powiedz swoim towarzyszom broni, iż Polacy