Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łego szeregu prawd, dających się streścić w słowach, że wszystko jest jak najgorzej...
— A czy pani ośmieli się pójść o jeden wniosek wyżej?
— O! gdybym miała choć cząstkę wszechmocy, — zawołała głosem, w którym drgały łzy — rozkazałabym natychmiast całemu światu, żeby był szczęśliwym!
Tak rozmawiając, doszliśmy do bramy, przy której trzeba było nam się rozstać. Pociągnąłem za dzwonek, ale zamiast ociężałego chodu stróża, inne jakieś odgłosy doszły nas z ulicy. Mimowoli dreszcz jakiś przeszedł nas oboje. W odgłosach tych było coś przerażającego, coś, od czego włosy powstawały na głowie. Było to jakby echo odległych miarowych kroków, w połączeniu z głuchym i zimnym szczękiem żelaza. Wkrótce, w pomroku ulicy poczęły błyskać mdłe światła dwu latarek i rysować się czarne sylwetki postaci ludzkich. Złowróżbny ten korowód zbliżał się coraz bardziej i wreszcie sunął niby wąż obok nas. Był to konwój więźniów zbrodniarzy, prowadzony przez kilkunastu żołnierzy, a dźwięki, które słyszeliśmy zdaleka, pochodziły z uderzeń o siebie łańcuchów. Wśród ciszy nocnej, te ponure światła latarni, odgłos kroków, brzęczenie łańcuchów — ów półmrok, półświatło, w którem z dantejską posępność zarysowały się postaci ludzkie, podobne do czar-