Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sząca, że rozpoczyna swój odwrót; i Maurycy przypomniał sobie Prospera z oficerem strzelców, przybyłym z Monthois; może przyniósł on kopię tej depeszy. Brała więc górę cesarzowa regentka i rada ministrów, wśród nieustannego wahania się marszałka Mac-Mahona, wśród obawy, żeby cesarz nie wrócił do Paryża, wśród upartej chęci popchnięcia armii naprzód, dla spróbowania ostatniego sposobu ratunku dynastyi. I ten nędzny cesarz, ten biedny człowiek, który nie miał miejsca w swem państwie, miał być umieszczony jak paczka nieużyteczna i ciężka, między bagażami wojsk, skazany na wleczenie za sobą ironii swego obozu cesarskiego, swych stu gwardzistów, powozów, koni, kucharzów, furgonów z rądlami srebrnemi, winem szampańskiem, z całym przepychem swego płaszcza monarszego, posianego pszczołami, zamiatającego krew i błoto wielkiego gościńca klęski...
Maurycy nie spał jeszcze o północy. Gorączkowa bezsenność, pełna nieprzyjemnych marzeń, zmuszała go do przewracania się z boku na bok pod namiotem. Skończył na tem, że wstał i wyszedł; oddychał z ulgą chłodnem powietrzem, przez wiatr targanem. Niebo pokryte było wielkiemi chmurami, noc była bardzo ciemna, nieskończony mrok ciemności, które ostatnie blaski dogasających ognisk rozświecały tu i owdzie. I w tej ciszy nocnej, jak gdyby przyduszonej milczeniem, czułeś oddech powolny stu tysięcy ludzi śpiących.